Guildford i Jamie Oliver

Guildford i Jamie Oliver

Jak wykorzystać parę dni urlopu to na maksa. Miałam okazję pojechać do Wielkiej Brytanii do mojego braciszka, żeby uczcić drugie urodziny bratanka Bena. Że czasu było ciut więcej niż przewiduje świetowanie udałam się do restauracji mojego ulubionego, ukochanego i uwielbianego Jamiego Olivera. Oczywiście, uprzedzając pytania, jego tam nie było. Ale za to lokal, w którym miałam okazję jeść już drugi raz, po raz kolejny mnie urzekł a jedzenie uwiodło. 




Rok temu kosztowałam pysznych kuleczek mielonych na polencie. Tym razem skusiłam się, razem z moją rodzinką na makarony. Klasyczny z pomidorami, boloński oraz z kiełbaską. I jak można było się spodziewać znów smakowało. Porcje zamówiliśmy mniejsze, mając w pamięci zeszłoroczne wielkie półmiski. Ale jeśli ktoś z was przyjdzie tam głodny....na pewno takim nie wyjdzie.





Sama restauracja także zachwyca. W okrągłym budynku mieści się kilkadziesiąt stolików, urokliwe kąciki dla zakochanych, urocze łazenki. Przy wejściu możemy kupić książki Jamiego, deski, serwetki, jedzenie sygnowane jego imieniem. Może to spory wydatek (za serwetkę przyjdzie zapłacić 12 funtów) ale może jakiś większy ode mnie fan się skusi. Miejsce polecam. Byłam dwa razy i nigdy się nie zawiodłam na jedzeniu. Nie musze ukrywać, że jeśli kolejny raz będę w okolicy oczywiście tam wstąpię. W karcie dań zostało jeszcze sporo do skosztowania. 





Dziś w londyńskim radio usłyszałam, że Jamie zamyka swoje trzy lokale w Anglii. Szkoda, bo to oznacza, że może nie dotrę do tych miejsc w których one istniały. Przykro mi, bo myślę, że jedzenie było tam tak samo pyszne jak miałam okację skosztować w Guildford. 







Na razie nie zostaje mi nic innego niż nadzieja, że kiedyś spotkam samego Jamiego. Ot, takie małe marzenie które chodzi za mną od paru lat. Krok po kroczku...:)




Samo miasteczko Giuldford też jest warte zobaczenia. Ciekawa historia, którą warto zgłębić. Ruiny zamku, pomnik Alicji z Krainy Czarów, która właśnie przechodzi na drugą stonę lustra, ciekawe budynki jak szpital Georga Abbota, szkoła muzyczna z siedzibą w budynku z szesnastego wieku. Największa ulica miasta, dość ostro wznosząca się pod górę z ciekawymi sklepami i kawiarniami. I oczywiście mój stały punkt programu kiedy przyjeżdżam do tego miasta, duzy trzypiętrowy sklep dla miłośników gotowania. Ceny brytyjskie ale na promocjach każdy może znaleźć cos dla siebie. Serdecznie polecam. 






do zobaczenia w Guilford :)




Kasza jaglana z indykiem

Kasza jaglana z indykiem

Kilka weekendów temu miałam okazję wpaść do Zakopanego. Spotkanie urocze, z okazji wydania książki "Krwawy ślad" Zbigniewa Sikory, oczywiście nie mogło obejść się bez kilku przystanków w lokalach gastronomicznych. 
W jednym z nich (Dobra Kasza Nasza) miałam okazję skosztować czegoś ciekawego. Była to mianowicie kasza jaglana z indykiem, dynią i rodzynkami. 
Ponieważ osobiście nie przepadam za tymi ostatnimi a i dynia nie gościła w sklepie w którym robiłam zakupy postanowiłam przygotować podobne danie oczywiście na swój sposób.


Składniki

0,5 kg udźca z indyka
1 opakowanie kaszy jaglanej (ok 350 g)
2 średnie cebule
3 marchewki
1 opakowanie mrożonego zielonego groszku
2 szklanki bulionu
2 ząbki czosnku
olej
sól
pieprz

Cebulę kroimy drobno i rumienimy na patelni. Mięso kroimy w kwadratowe kawałki i wrzucamy do rondla z cebulą. Wszystko zapiekamy ze sobą dokłanie. Dodajemy czosnek. Marchewkę obieramy i kroimy w plasterki. Dusimy wszystko w rondlu przez około 20 minut. 


Kaszę wrzucamy na sitko i delikatnie przelewamy wodą. Tak oczysczoną dodajemy do mięsa. Zalewamy bulionem i dusimy kilka minut. Wszystko przekładamy do żaroodpornego naczynia. Dodajemy zielony groszek i mieszamy wszystko ze sobą. 


Wkładamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na około 25 minut. Przed podaniem sprawdzamy dokładnie czy kasza się ugotowała, a mięso zmiękło. Jeśli nie wkładamy jeszcze do piekarnika. 



Smacznego!


Najedzeni Fest - Styczeń 2014

Najedzeni Fest - Styczeń 2014

Dziś gościnnie znana już z bloga Ania J. zapraszam na jej relację i zdjęcia jej autorstwa z kolejnego Festiwalu Najedzeni Fest:


W czasie gdy Madzik delektował się English tea/sprawdzał się w roli cioci/podrywał Jamiego Oliviera* nieporzebne skreślić ;) dzielni wysłannicy ruszyli na festiwal Najedzeni Fest, który już po raz kolejny odbywał się w Forum Przestrzennym. 


Przy temperaturze -10 stopni rozpoczęłyśmy degustację od czegoś ciepłego jednak żeby przypadkiem się nie „sparzyć” postanowiłyśmy udać się do znanej i uwielbianej przeze mnie Hamsy! I jak zwykle to był dobry wybór. Tym razem zdecydowałyśmy się spróbować cymesu z kurczakiem (pycha!) i postawić na keftę jagnięcą jako, że panna T. która o dziwo pierwszy raz uczestniczyła w targach kulinarnych jeszcze jej nie jadła. I wpadła J Myślę, że tak jak my zostanie fanka Hamsy! Na stoisku pan Marcin w pocie czoła smażył falafele a dziewczęta nie mogły nadążyć z podawaniem pyszności bo kolejka do stoiska Hamsy nigdy się nie kończy ;) 




Rozgrzane żołądki powiedziały, że chcą więcej więc ruszyłyśmy w poszukiwaniu czegoś równie ciekawego. Naszą uwagę przykuł przesympatyczny kucharz w fartuchu z … trupimi czaszkami 
Okazał się nim być Cesare Candido z Akademii Kuchni Włoskiej, który serwował gnocchi alla venta i gnocchi alla calabra. Jak można się było spodziewać bardzo nam zasmakowały więc może zdecydujemy się warsztaty w Akademii

Po włoskim jedzeniu czas na wino! Wybór był duży, ale my jak to baby postawiłyśmy na wygląd butelek ;) I tym sposobem padło na gruzińskie wina ze sklepu Krakó Slow Wines na ul. Lipowej. Po raz kolejny nos/wygląd ;) nas nie zawiódł i winka były pyszne. 




Po winie okazało się ze wcale nie jesteśmy jeszcze aż tak najedzone więc ruszyłyśmy w stronę znajomych Madzika z twojkucharz.pl. i tam wstyd się przyznać chyba nas zamroczyło bo wzięłyśmy jakaś dziwna potrawę z dorsza! Jakieś to było zbyt.. rybne więc uznałyśmy, że to znak i czas przerzucić się na słodkości. 





Panna T. wpadła w popłoch – co tu zjeść jak tu beza tam … jeszcze większa beza, tu sernik tam babeczka – szaleństwo! A banana w dulce de leche z orzeszkami zjeść nie chciała. Stwierdziła, że to takie zwykłe i można zrobić w domu. Na szczęście udało mi się ja przekonać i za chwilę słychać było tylko mruczenie… mmmm jakie pyszne! Z tego wszystkiego nawet nie wiemy kto to serwował. Madzik nas za to nie pochwali. Na zakończenie był sernik z chałwą i ciasteczka z cukierni Red ale już na wynos. 


Wychodząc zatrzymałyśmy się jeszcze przy stoisku Luks Pomada, żeby spróbować konfitur i polskich czatni. Tam zaatakował nas spragniony rozmowy młody człowiek i opowiedział co nieco o produktach Luks Pomady i zachęcił do degustacji. Do kupna nie musiał już zachęcać! Orientalny rabarbar podbił nasze podniebienia, więc pewno zostaniemy stałymi klientkami Pomady. Wszystkim, którzy lubią ciekawe połączenia smaków szczególnie polecamy właśnie rabarbar.

Oj zapomniałabym jeszcze o jednym odkryciu – sok pietruszkowy. Powiedziałabym co kto lubi ale panna T. udawała, że jej smakuje. 


Kolejną edycję Najedzonych zaliczam do udanych. I oby częściej! Jednak nie w zimie bo temperatura mimo tłumów nie była szczególnie wysoka zwłaszcza w miejscu gdzie można byłoby spokojnie usiąść i delektować się pysznościami.
Obiady czwartkowe: Hamsa

Obiady czwartkowe: Hamsa

Kraków to wylęgarnia restauracji, knajpek, barów i zapiekankowych zakamarków. Czas więc, by na blogu pojawił się wpis o jakimś ciekawym miejscu i oczywiście dobrym jedzeniu. Niezawodna Ania J. wpadła na pomysł obiadów czwartkowych. Plan jest jasny, minimum raz w miesiącu wybrać się w jakieś miejsce, gdzie serwują dobre jedzenie i skosztować co tylko się da. Oczywiście taki człowiek jak ja od razu przystał na tą propozycję. Po krótkiej rozmowie do kulinarnej grupy dołączyła Monika S. oraz Madzia T.





Na pierwszy ogień poszła Hamsa z ulicy Miodowej. Skusiłysmy się na wszystkie zypy jakie prezentowano w menu: harirę, izraelską zupę pomidorową, cytrynową zupę na kurczaku oraz zupę z soczewicy. Na drugie zamówiłyśmy średni zestaw mezze złożony z hummusu, sałatki izraelskiej, baba ganoush, falafeli i serków izraelskich podane z chlebkami. Czy to było pyszne? Oczywiście. To było przepyszne.






I mimo naszych początkowych oporów starczyło nam także miejsca na deser. Słodkie to było bardzo, ale za to smaczne.



Miło spędzony wieczór, pełne żołądki i plan, by zwiedzić Kraków kulinarnie w każdym kirunku.

nasz radosna twórczość własna - ku potomności

chyba nam smakowało :)

Dziekuję dziewczyny za dobrą zabawę :)
Cottage pie

Cottage pie

Szykuje się podróż do Anglii więc nadszedł czas na angielską klasykę. Zapiekanka mięsno ziemniaczana znana jako cottage lub shepherd's pie. Uwielbiam to danie. Robi się je dość długo, ale za to smak rekompensuje nam wysiłek. Gorąco polecam na zimowe wieczory. 

Składniki:

50 dkg mięsa mielonego
200 g zielonego groszku mrożonego
2 marchewki
2 cebule
5-6 ziemniaków
4 łyżki sosu worcestershire
1,5 lampki czerwonego wina
2 ząbki czosnku
1,5 łyżeczki siekanego rozmarynu
10 dkg sera żółtego
pieprz 
sól
chili
olej/oliwa


Ziemniaki obieramy i gotujemy w osolonej wodzie. Po ugotowaniu odcedzamy i ugniatamy na jednolitą masę. Dodajemy łyźkę oliwy i starty ser. Wszystko dokładnie mieszamy. 

Cebulę kroimy w drobną kostkę. Podsmażamy na tłuszczu, aż się zrumieni. Dodajemy czosnej i mięso. Dokładnie pieczemy mięso dodając sól, pieprz, chilli według uznania. Siekamy rozmaryn i wrzucamy do mięsa. 

Marchewki trzemy na dużej oczkach i dodajemy na patelnię. Dolewamy sos oraz wino. Dokładnie mieszamy. Pieczemy aż do zredukowania się płynów. 



Mięso układamy w żaroodpornym naczyniu. Na to nakładamy zielony groszek. Wszystko przykrywamy dokładnie pierzynką z ziemniaków. Zapiekamy w piekarniku rozgrzanym na 200 stopni przez 15-20 minut. 



Zostało wam otwarte wino? Idealnie będzie pasowało do dania :)
Smacznego!

Copyright © 2014 Jem... Jemy! , Blogger