Shalom Israel!

Mieć marzenie, a je zrealizować, to dwie różne rzeczy. Od lat chodziło mi po głowie wybranie się do Izraela. Dziesiątki ugotowanych szakszuk, warsztaty kulinarne, czytanie książek o tym miejscu, kuchni i historii, nauka hebrajskiego, oglądanie zdjęć to były tylko przygotowania do wyprawy. Udało się w tym roku, krótko bo tylko na cztery dni, ale wiem już, że koniecznie muszę tam wrócić. I chociaż rzeczywistość nijak ma się do tego, co w mojej głowie malowało się jako Izrael, to zdecydowanie pokochałam to miejsce.









Na początek wyprawy radość ze słońca i ciepła, którego tak bardzo już zaczęło nam brakować w Krakowie. Chwilowy zachwyt nad najpiękniejszym terminalem lotniczm jaki widziałam i od razu zderzenie z rzeczywistością. Wszędzie kontrole bezpieczeństwa, tłumy ludzi, mnóstwo błąkających się bezdomnych kotów, niezliczona liczba psów. Nawet powietrze pachnie tam inaczej.

Wyprawę rozpoczęliśmy od wędrówki do miejsca noclegu, by zaraz potem ruszyć na pobliski bazar Carmel oraz skosztować pierwszych dań kuchni izraelskiej: szakszuki, sałatki izraelskiej oraz chałki. Pierwszym zaskoczeniem kulinarnym była przepyszna herbata, podawana ze świeżymi liśćmi mięty.




Dzień kończy się spacerem po okolicy i powitaniem z morzem. Na sobotę wybraliśmy do eksplorowania dzielnicę Neve Tzedek oraz Jafę. Włóczyliśmy się niemiłosiernie między domami wciąż odkrywając ciekawe obrazki lub napisy na ścianach. Nie mogło zabraknąć też śniadania, na które złożyły się: meatballs, bakłażan z fetą oraz falafel, a wszystko to popite pysznymi kawami i herbatą. Jafa urzekła nas mimo braku słońca. Kamienne budowle i schody, urocze zakręty i niewiarygodny widok na morze. Tego było nam potrzeba. W sumie pokonaliśmy ponad dwudziestokilometrową trasę. I było warto, zaglądnęliśmy chyba do każdego zakamraka pomiędzy Jafą a naszym mieszkaniem.




Niedziela zaplanowana była na wyjazd do Jerozolimy. Wybraliśmy autobus jako środek transportu i był to strzał w dziesiątkę. Do godziny byliśmy na miejscu. Cieżko opisać wrażenia, jakie mieliśmy w tym mieśćie. Pierwszy szok po spotkaniu niezliczonej liczby żołnierzy plątających się tego poranka po mieście ustąpił gdy zaczęliśmy się zachwycać wielkością tego miasta i jego odmiennośćią od Tel Awiwu w którym dotychczas przebywaliśmy. Stare Miasto, pełne urokliwych stoisk na bazarach, sprzedawców biorących nas za rosjan lub próbujących po polsku namówić nas na okazyjne zakupy. Pyszna kawa z kardamonem. Wszystko robiło wrażenie: Ściana Płaczu, śpiewy, Kopuła na skale, droga krzyżowa ukryta między straganami, zapachy przypraw i smak potraw. I chociaż spędziliśmy tam cały dzień, to nie starczyło czasu na wszystkie punkty do zobaczenia. Cóż będzie trzeba tam jeszcze wrócić. 












W całej wyprawie najbardziej urzekły mnie dwie rzeczy: jedzenie - i to raczej było pewnikiem, oraz uliczna sztuka, mnóstwo murali, graffiti i zwykłych obrazków tworzonych na murach. Rozczarowało natomiast zachowanie ludzi w Bazylice Grobu Pańskiego w Jerozolimie oraz brak kolendry w jakimkolwiek daniu (a przecież ona jest taka pyszna!) 












Ostatni dzień to praktycznie wielki powrót, bo wyjazd z Izreala to nie lada wyczyn i lekcja cierpliwośći. Także do następnego razu. Oby szybko. Teraz zostało tylko gotować te wszystkie skosztowane smakołyki. Za wspólną wyprawę pełną śmiechu dziękuję Ani, Sajko i Pawłowi - to był wycieczkowy dream team! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Jem... Jemy! , Blogger